środa, 30 stycznia 2013

Eams. Krzesło. Marzenie.



Za krzesło projektu Eamsów byłabym w stanie dać dużo, choć niestety nie tyle, ile ono kosztuje. 

Ciągle (naiwnie) liczę, że któregoś dnia napotkam je w jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi sklepie ze starociami i nareszcie stworzymy trwały związek.
Jeśli mogę puścić fantazję jeszcze dalej, poprosiłabym przeznaczenie o konkretny model.

Eames Plastic Armchair DAW, z jakąś gustowną podusią na siedzisku.

Wygląd wyglądem, ale komfort to użytkownika liczy się przecież najbardziej! ;)








/źródła zdjęć, kolejno od góry: simpledesks.tumblr.com ,mid-century-home.com ,baltares.blogspot.com ,leandra-myhomeideas.blogspot.com,lisannevandeklift.blogspot.fr/

piątek, 25 stycznia 2013

(Żółte) kalendarze


I tak to już jest, że jak się człowiek nie pospieszy, to budzi się z ręką w nocniku, a przynajmniej ze starym kalendarzem na ścianie.

Przez ostatnie kilka lat kupowałam PRZECUDOWNE organizery z Marks&Spencer. Ślicznie zaprojektowane, trochę w stylu retro, z dołączonym pisakiem i w ogóle mega! (obok mój zeszłoroczny)

No ale ... właśnie ale. W tym roku nie zdążyłam go kupić, żałuję przeokropnie, bo na ścianie wisi cały czas grudniowa kartka i straszy nabazgranymi informacjami na styczeń. 
Tu już luty zza rogu wygląda, a ja wciąż bez kalendarza !

Tych kilka poniższych jest całkiem niezłych, znalazłam je na etsy.com, skarbnicy rękodzieła i artystów wszelakich.






Znacie może jednak  jakieś polskie, równie fajne egzemplarze, który mogłyby na mojej kuchennej ścianie dumnie zwisnąć? 

# tylkopoważneoferty, proszę :)

czwartek, 24 stycznia 2013

Domowe akrobacje



Gdybym miała takie klamerki, obiecuję że:
a) polubiłabym pranie
b) każda skarpeta znalazłaby parę :)






















/źródło: monkeybusiness /

wtorek, 22 stycznia 2013

Buty story

Różnic między kobietami i mężczyznami jest wiele, życia pewnie nie starczy by je skatalogować. Oprócz kilku oczywistych, płeć piękną od tej nieco brzydszej różni np. stosunek do małżeństwa, a może (bardziej szczegółowo) do samej ceremonii jego zawierania.
Ja, choć po ślubie już dobrych 5 lat, nadal z lubością przeglądam zdjęcia sukien ślubnych i relacje z pięknych wesel. Tym chętniej, jeśli zrobione są za Wielką Wodą.

Oglądam doskonale ułożone kompozycje kwiatowe, idealnie dobraną odcieniem zastawę do perfekcyjnie wyprasowanych serwetek, aż w końcu rzędy świec, których ciepłe światło sprawia, że każda Panna Młoda ma idealną cerę i błysk w oku.







Po przejrzeniu kolejnego tuzina tych arcydzieł zleceniowej fotografii zauważyłam, że Amerykanie z wielką lubością fotki strzelają ... butom nowożeńców. Nie wiem czy to moda, poczucie humoru, czy może symbolika wkraczania na nową drogę życia. Obojętnie jednak od powodu, zdjęcia te wywołują u mnie uśmiech, dodają szczypty dystansu do taj jakby nie patrzeć Wielce Ważnej Uroczystości. 

Tak więc pantofle. 
Do wyboru, do koloru. Dla inspiracji.

















zdjęcia pochodzą ze strony oncewed.com

piątek, 18 stycznia 2013

Rozterki Rodzicielskie czyli oko za oko


Kiedy już wykarmisz, jako tako mówić nauczysz, Twoje Dziecko staje się samodzielne. Nawiązuje pierwsze znajomości, pojawiają się ciepłe uczucia do koleżanki z piaskownicy, czasem też niezdarnie okazywane antypatie. Dla nas, rodziców, zaczyna się kolejny egzamin. Z wychowania.

Czy zrobię to dobrze? Od tego, jak poprowadzę Jasia, zależy jego całe życie. Ale czy na pewno? Czy mam na niego aż taki wpływ?

Zaczęłam się nad tym zastanawiać w bardzo konkretnej sytuacji. Na placu zabaw dziewczynka popchnęła Jasia (szczerze mówiąc robi to systematycznie). I co jako "dobra" mama mam w tej sytuacji robić? Stać i patrzeć, jak ktoś "krzywdzi" moje Dziecko, jak interweniować, a może pięknym odpłacić za nadobne i nauczyć Janka samoobrony w stylu "Ty mi lanie, ja Ci lanie"?

Rozmowy z opiekunką "bijącej" nic nie dają, a ja jestem w kropce. Lepiej ćwiczyć w Dziecku (nazwijmy rzeczy po imieniu) agresywną postawę Młodego Walczącego o Swoje, patrzeć ze spokojem na szturchanie mojego małego pacyfisty, skapitulować i przenieść się na inny plac zabaw?

Sama jestem zdecydowaną przeciwniczką szerzenia agresji i, co tu dużo mówić, niewłaściwych zachowań. Ale co jeśli Jaś nie nauczy się walczyć o swoje racje, będzie tym zahukanym stojącym zawsze z boku. W dzisiejszym świecie łatwiej przecież tym, co łokciami ...
 

wtorek, 15 stycznia 2013

Prasówka



Amerykański "Newsweek" jest już tylko pismem internetowym, z każdej strony słychać (prorocze?) słowa o końcu prasy drukowanej. Ten trend jest dla mnie trudny do zaakceptowania, bo przeglądanie dobrego magazynu, to dla mnie jedna z większych przyjemności, a w komplecie z kubkiem herbaty i wygodną sofą- zestaw wręcz idealny.
Cieszy mnie więc ogromnie, że pojawiają się na rynku dopracowane w najmniejszych szczegółach magazyny, smuci zarazem upadek tak wielu tytułów, które od lat czytałam. O ulubionym niegdyś "Przekroju" wspominać już nawet nie będę, bo łza w oku się kręci na wspomnienie jego przeszłych stron.
A co z prasą kobiecą? Zauważyłam u mnie stałą tendencję. Porzucam kolejne tytuły. Moje gusta się zmieniają, czy może raczej ich jakość stacza się po równi pochyłej? Obawiam się, że jednak to drugie…
Tematy nie są już w nich zgłębiane, dobrze gdy choć muśnięte. To nagromadzenie plotek, domysłów, nierealnych scenariuszy i horoskopów doprowadza mnie do łez. Czytam „Najlepiej sprzedający się luksusowy magazyn dla kobiet”, a w nim artykuł o Matkach-Polkach „smarujących tosty masłem orzechowym” (przecież wyemancypowane kobiety już dawno zapomniały co to dżem i kajzerka!) i realizują swoje marzenia za pieniądze „odkładane przez lata” (opisywana bohaterka ma 31 lat i w tym przepracowanych całych 5 !). Boże widzisz i nie grzmisz ?!
Przestaję się dziwić, że mężczyźni przeglądając w kolejce u fryzjera „naszą” prasę nie raz zagwiżdżą pod nosem ze zdumienia. Obraz kobiety z nich się wyłaniający nie schlebia.

A ja i tak co miesiąc mam dylemat, który kończy się tym samym. Zakupem kolejnego numeru i biadoleniu, jak to nic w nim do czytania znaleźć nie mogę…


Może to po prostu ja jestem jakaś niedzisiejsza?

sobota, 12 stycznia 2013

Oto dom




Ludzie mają różne hobby. Zbieranie motyli, piesze wycieczki, tatuaże... Jeśli jedna powiedziałabym, że wprost uwielbiam usiąść przed komputerem i ... oglądać zdjęcia mieszkań w agencjach nieruchomości, pewnie postukalibyście się w czoło.

Jest jednak jeden bardzo ważny element tych moich sesji- sprzedawane mieszkanie musi być ze Szwecji. Tak moi drodzy, szwedzkie agencje to istne szaleństwo!

Nie ma mowy o bałaganie, niedopasowanych zasłonach czy doniczkach niedobranych do deseniu parapetu. Skandynawia na agencyjnych stronach to dziesiątki idealnych apartamentów, setki inspiracji i tysiące zapierających dech w piersiach fotografii.
 
Tak więc wsiąkłam na dobre w te białe podłogi i przestronne kuchnie, mogę godzinami śledzić pomysły na zabudowę kuchni i ustawienia ławy w salonie. To trochę jak oglądanie domków dla lalek w wersji maxi. Ot, przyjemność dużej dziewczynki :)
 Gdybyście mieli wolnych kilka godzin, zapraszam na moje ulubione strony: Alvhemmakleri oraz Stadshem, na których znaleźć możecie np. takie cudeńka:
 
 
 



 

piątek, 11 stycznia 2013

ECO logicznie ?


Idąc do sklepu staram się pamiętać o kilku rzeczach. Po pierwsze o zabraniu portfela. Udało mi się przekonać na własnej skórze, jaka to wątpliwa przyjemność rozpakować cały koszyk (po pokonaniu piętnastoosobowej kolejki) i zorientować się, że "coś" ważnego (czytaj: gotówka) zostało w domu.

Po drugie- o liście. Bez niej zawsze (!) wracam bez jakiegoś ważnego produktu.

Po trzecie, dla własnej wygody, a przede wszystkim dla Matki Ziemi, zabieram ze sobą wysłużoną, lnianą siatkę.

I tak uzbrojona w niezbędnik zakupoholiczki dzielnie przestępuję próg spożywczego, dumna ze swej proekologicznej postawy, bo to właśnie o niej zamierzam napisać.
Gdy bowiem przy wspomnianej już kasie okazuje się, iż zmuszona jestem zakupić "foliówkę", zawsze jakoś tak nieswojo mi na sumieniu. Kolejna torba, globalne ocieplenie, zanieczyszczenie oceanów. To wszystko staje się moim udziałem.


Ale chwileczkę! Kupiłam kurczaka, cytryny, szynkę, kabanosy wzbogacając się nie tylko o te podstawy egzystencji, ale i torebki. Do każdego produkty sztuka. Do domu wróciłam z dodatkowymi 6, z czego większość tak skutecznie została oklejona kodami paskowymi, że rozerwane po odpakowaniu i tak nie nadają się do ponownego użytku.

Więc gdy Pani przy kasie mówi, że reklamówka płatna, bo to dla środowiska, żeby ludzie mniej używali, śmiecili też mniej, a jak już ktoś musi, to tylko 3 grosze, to zaczynam mieć wątpliwości. Daleka jestem od doszukiwania się ogólnoświatowych spisków, ale ktoś nas tu chyba  w rybę robi.


Mój jeden banan naprawdę nie potrzebuje reklamówki, żebym była w stanie bezpiecznie dostarczyć go do własnej kuchni. Szynka świetnie czuć się będzie w kawałku papieru, a i cukrowi wystarczyłaby papierowa torebka.

Bo ja tu taka eco, z torebką płócienną śmigam, a folii w niej na pęczki.


Znak to może i nowoczesności, ale na pewno nie zdrowego rozsądku!

Pewnie, wiem, że można na rynku (swoją drogą tam też folia zwykle króluje), albo od Baby, prosto z koszyka. Ale nie oszukujmy się, na co dzień, gdy wyskakujesz tylko po bułki i dżem opcja 'full-slow-eco' nie jest częstym wyborem.

Zostaję więc z tą moją nieszczęsną, materiałową i jej przejrzystymi, złymi siostrami...

Dlaczego teraz? Dlaczego to?

Najwyraźniej i w przeziębieniu można odnaleźć "plusy dodatnie".
Człowiek po wypiciu szklanki koktajlu rozpuszczonej witaminy Ce i aspiryny, kompletnie bezkarnie może w koc zwinięty przewegetować większą część dnia. Bez prania/prasowania/sprzątania. Bo może i chęci by się znalazły, by wyfroterować podłogę, ale sił brak. Cóż, z naturą nie wygrasz.
 
Takie niezbyt groźne choróbsko to też doskonały (jak się okazuje) moment, żeby z laptopem na kolanach rozpocząć pisanie. Inne od tego codziennego. Od 4 lat piszę, i to regularnie, o zupie, kremie waniliowym i serniku. Piszę o moich ulubionych smakach i zapachach. Piszę o kuchni, co nadal czynić zamierzam, bo sprawia mi to ogromną i nieprzerwaną przyjemność (porównywalną chyba tylko z jedzeniem)!
Jednak nie można dać zamknąć się na zawsze w kuchni (nawet z własnej, nieprzymuszonej woli) i oczekiwać wiecznego szczęścia. Zdrowo jest czasem zmienić klimat. Zastanowić się nad przemeblowaniem pokoju, pomarudzić o trudach codziennego matkowania, podzielić się euforycznymi odczuciami związanymi z nowo kupioną sukienką.
 
I tym właśnie ma być ta strona. Małą odskocznią od kotletów, miejscem relaksu i samej przyjemności.
 
Nazwa bloga przy tym tylko z pozoru gastronomiczna. Po prostu przyzwyczaiłam się do tego określenia. Gdy jestem komuś przedstawiana zwykle brzmi to "Poznaj Agatę. Tę od kuchni".
Jest to więc moja strona. Agaty, od kuchni.